Co łączy Cohena, Shreka i 10 Tenorów? Hallelujah i historia refrenu wszech czasów.
- Agencja Brussa
- 4 dni temu
- 7 minut(y) czytania
Leonard Cohen wczesnych lat 80. zmaga się z pieśnią, która nie daje mu spokoju. Wie, że nosi w sobie coś wyjątkowego – utwór o uniwersalnym przesłaniu, łączący modlitwę i osobistą opowieść. „Hallelujah” rodzi się jednak w bólach. Cohen miesiącami, a właściwie latami, dopracowuje tekst. Legenda głosi, że napisał od 80 do nawet 180 wersów piosenki, wciąż szukając doskonałego wyrazu.
W hotelu Royalton w Nowym Jorku artysta miał siedzieć na podłodze w samej bieliźnie, otoczony dziesiątkami zapisanych kartek, i w frustracji uderzać głową o podłogę. Ta obsesyjna determinacja trwała blisko pięć lat – Cohen nie chciał wypuścić w świat utworu, dopóki nie poczuje, że każdy wers wyraża dokładnie to, co powinien.
Wreszcie w 1984 roku pieśń trafia na album Various Positions. „Hallelujah” w wykonaniu samego autora ma charakter dostojny, niemal liturgiczny – zaczyna się od tajemniczej frazy o „sekretnym akordzie, który grał Dawid” i rozwija w poetycką medytację. Cohen śpiewa niskim, pozornie beznamiętnym głosem, jakby opowiadał zasłyszaną dawną przypowieść. Jednak w warstwie emocjonalnej to bardzo osobista, żarliwa deklaracja. Paradoksalnie, ten przejmujący utwór początkowo nie zachwyca tych, od których zależał jego los.
Poznaj historię „Hallelujah” – utworu, który przetrwał milczenie, podbił Hollywood i dziś wybrzmiewa z 10 Tenorami.

Odrzucone arcydzieło
Gdy Cohen przedstawia wytwórni Columbia Records gotowy materiał na płytę, spotyka go bolesne rozczarowanie. Szefowie wytwórni nie słyszą w „Hallelujah” potencjału – cały album zostaje odrzucony, uznany za zbyt mało komercyjny. Cohen później żartobliwie wspomina, że usłyszał od nich: „wiemy, że jesteś wielki, ale nie wiemy, czy jesteś aby dobry”.
Dla wrażliwego pieśniarza to cios; utwór, nad którym pracował z takim poświęceniem, ląduje na półce. Ostatecznie Various Positions zostaje wydany w Kanadzie i Europie dzięki małej niezależnej wytwórni, lecz w USA praktycznie nie trafia do obiegu. „Hallelujah” przechodzi bez echa – świat, zdaje się, nie był jeszcze gotowy na tę pieśń.
Mimo to Cohen nie porzuca swojego dziecka. Wykonuje „Hallelujah” na kilku koncertach w drugiej połowie lat 80., czasem eksperymentując z nowymi zwrotkami, których przecież miał pod dostatkiem. Nawet Bob Dylan, wielki bard tamtych czasów, włącza utwór Cohena do setlisty paru swoich występów, doceniając jego ukryte piękno. Publiczność jednak wciąż reaguje chłodno – „Hallelujah” pozostaje sekretem znanym garstce koneserów. Potrzebny był ktoś inny, by tchnąć w tę piosenkę drugie życie.
Drugie życie: John Cale odkrywa „Hallelujah” (1991)
Tym kimś okazuje się John Cale – walijski muzyk, były członek The Velvet Underground. Cale usłyszał „Hallelujah” na jednym z koncertów Cohena pod koniec lat 80. i wyczuł w nim skarb, który wymaga jedynie wydobycia spod kurzu zapomnienia. Poprosił więc Cohena o przesłanie mu pełnego tekstu utworu. Ku swojemu zdumieniu otrzymał faksem aż 15 stron rękopisu – dziesiątki wersów i wariantów! Cale z uśmiechem wspominał, że przejrzał ten ogrom materiału i wybrał z niego „najbardziej zuchwałe” fragmenty. Ułożył z nich własną wersję „Hallelujah”, nadając jej nieco inny szlif.
W 1991 roku John Cale nagrywa „Hallelujah” na albumie tribute poświęconym Cohenowi. Jego interpretacja jest oszczędna: tylko fortepian i głos. Cale śpiewa z uczuciem, ale prosto, bez patosu – dzięki temu tekst wysuwa się na pierwszy plan. Co ważne, pojawiają się zwrotki, których Cohen wcześniej publicznie nie wykonywał (np. zaczynająca się od słów “I used to live alone before I knew ya”). Nowe akcenty – odrobina goryczy i ziemskiego realizmu – przeplatają się z mistycyzmem oryginału.
Ta wersja, choć wydana w niszowym projekcie, zaczyna krążyć wśród muzyków jak tajemne objawienie. To właśnie aranżacja Johna Cale’a stanie się fundamentem dla większości przyszłych wykonań „Hallelujah”, łącznie z tymi Leonarda Cohena na jego późniejszych koncertach. Ale najpierw zainspiruje pewnego młodego artystę z Nowego Jorku, który podniesie poprzeczkę jeszcze wyżej.
Jeff Buckley – anielska interpretacja (1994)

Kilka lat później amerykański singer-songwriter Jeff Buckley natrafia na „Hallelujah” w wersji Cale’a i natychmiast czuje, że to coś wyjątkowego. Ten utalentowany, wrażliwy muzyk o głosie zdolnym dotknąć najczulszych strun duszy postanawia nagrać własną interpretację. W 1994 roku umieszcza „Hallelujah” na swoim debiutanckim albumie Grace.
Jego wykonanie jest intymne, pełne delikatności, a zarazem osiąga szczyty ekspresji. Buckley zaczyna cicho, niemal szeptem, by w refrenie pozwolić swojemu falsetowi wznieść się wysoko niczym modlitwa unosząca się pod sklepienie katedry. Każdy wers niesie w sobie ogrom emocji – od kruchości po ekstazę.
Krytycy i słuchacze są zgodni: ta interpretacja to arcydzieło. Magazyn Time nazwał wykonanie Buckleya „kunsztownie zaśpiewanym, kapsułką ludzkich emocji – od chwały po smutek, od piękna po ból”, a wielu artystów uznało je za niemal doskonałe.
Jeff Buckley tchnął w „Hallelujah” duszę, która poruszyła młode pokolenie lat 90.
Paradoksalnie, sam artysta nie doczekał światowego sukcesu piosenki – zmarł tragicznie w 1997 roku, zanim utwór zdobył szczyty list przebojów. Jednak to właśnie jego nagranie po latach zostało okrzyknięte jedną z najpiękniejszych interpretacji muzycznych w historii.
„Hallelujah” zaczęło powoli przebijać się do szerszej świadomości: pojawiało się w serialach telewizyjnych, na ścieżkach dźwiękowych filmów, w wykonaniach uczestników talent show. Prawdziwy przełom miał dopiero nadejść – z zupełnie niespodziewanej strony.
Shrek i eksplozja popularności (2001)
W 2001 roku zielony ogre o wielkim sercu wprowadził „Hallelujah” pod strzechy milionów domów. Animowany film Shrek – bo o nim mowa – wykorzystał piosenkę Cohena w kluczowej, wzruszającej scenie. Gdy Shrek i Fiona przeżywają rozterki i rozstanie, w tle rozbrzmiewa melancholijne „Hallelujah”, nadając bajkowej opowieści zupełnie nowy emocjonalny wymiar.
Co ciekawe, w filmie słyszymy wokal Johna Cale’a, natomiast na oficjalnym soundtracku znalazła się wersja Rufusa Wainwrighta – niezależnie od wykonawcy, sama pieśń gra tu pierwsze skrzypce. Dla wielu widzów – zarówno dzieci, jak i dorosłych – był to pierwszy kontakt z tą melodią, która długo pozostawała w pamięci po seansie.
Efekt Shreka był ogromny. Nagle wszyscy chcieli słuchać „Hallelujah” – w różnych wersjach i aranżacjach. Piosenka zaczęła żyć własnym życiem w popkulturze: wykonywano ją w programach typu Mam talent, rozbrzmiewała w kolejnych filmach i serialach, artyści różnych gatunków nagrywali covery. „Hallelujah” z pieśni mało znanej stała się prawdziwym fenomenem i – można powiedzieć – hymnem naszych czasów.
Co ironiczne, dopiero po niemal 20 latach od premiery utwór wdarł się na listy przebojów. Gdy Leonard Cohen zmarł w 2016 roku, jego oryginalne „Hallelujah” po raz pierwszy weszło na amerykańską listę Billboard Hot 100, a niezliczone głosy śpiewały je na całym świecie ku pamięci artysty. Piosenka na dobre zapisała się w historii – choć droga do tego była długa i kręta.
Sacrum i profanum w tekście „Hallelujah”
Co sprawia, że „Hallelujah” porusza tak głęboko? Kluczem jest niezwykły tekst, w którym Cohen splótł sacrum i profanum, biblijne motywy z cielesną zmysłowością. Już sam tytuł – oznaczający „chwalcie Pana” – sugeruje religijny charakter. W pierwszych zwrotkach pojawia się król Dawid grający „sekretny akord” dla Boga oraz biblijna scena, w której piękna Batszeba „wiąże” Dawida i pozbawia go mocy, podobnie jak Dalila obcięła włosy Samsonowi.
Te odwołania do Starego Testamentu nadają utworowi patynę starodawnej pieśni, hymnu ku czci – ale to tylko jedna warstwa. Cohen przeplata ją opowieścią o ziemskiej miłości, namiętności i rozczarowaniu. Śpiewa o miłości, która bywa święta i grzeszna zarazem, o chwilach uniesień i bólu zdrady.
Słynny wers „Maybe there’s a God above, but all I ever learned from love was how to shoot somebody who outdrew you” – brzmi jak gorzka refleksja, że z miłości nauczył się głównie cierpienia i walki. A jednak refren „Hallelujah” powraca za każdym razem jak mantra, jak próba pogodzenia się z losem i oddania mu należnej czci mimo wszystko.
Cohen, mający żydowskie korzenie i mistyczną duszę poety, celowo łączy to co duchowe z tym co cielesne. Jak ujęto trafnie, w „Hallelujah” interesuje go zarówno „świętość, jak i pożądliwość” – holiness and horniness, sacrum i erotyka splecione w jedno. Dzięki temu piosenka przemawia do każdego inaczej. Dla jednych jest modlitwą – opowieścią o wierze wystawionej na próbę. Dla innych to pieśń o miłości – pięknej, lecz pełnej cierpienia. Ma w sobie też wymiar uniwersalny: mówi o pogodzeniu się z życiem takim, jakie jest.
Sam Cohen tłumaczył, że świat pełen jest sprzeczności i konfliktów, ale są momenty, gdy obejmujemy ten cały chaos – i właśnie wtedy mówimy „hallelujah”, mimo wszystko. Dlatego w utworze pojawia się motyw „zimnego i złamanego hallelujah” – okrzyku chwały, który rodzi się nie z euforii, a z bólu i doświadczenia. To niezwykle poruszająca idea: wychwalać życie wraz z jego niedoskonałościami. Właśnie ta mieszanka głębokiej duchowości i szczerej ludzkiej emocjonalności sprawia, że „Hallelujah” trafia prosto do serc słuchaczy na całym świecie.
Hallelujah na wielkiej scenie – 10 Tenorów i trasa „Dla Ciebie Mamo”
Po czterech dekadach od powstania, „Hallelujah” żyje nowym życiem na koncertach – od kameralnych wykonań po wielkie aranżacje symfoniczne. Utwór wykonywały setki artystów, ale za każdym razem publiczność czeka na ten magiczny moment, gdy zabrzmi znajome „hallelujah” w refrenie i można śpiewać razem z wykonawcą.
W Polsce szczególną popularność zyskały koncertowe interpretacje „Hallelujah” w wykonaniu grupy 10 Tenorów z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Ci utalentowani wokaliści wielokrotnie udowodnili, że potrafią zachwycić publiczność własną odsłoną pieśni Cohena – potężną, a jednocześnie pełną emocjonalnego ciepła. Gdy dziesięć mocnych tenorowych głosów unosi się razem w harmonii, słynne „Hallelujah” nabiera wręcz monumentalnego brzmienia, przyprawiając o dreszcze słuchaczy na widowni.
Już wkrótce znów będzie można doświadczyć tych emocji na żywo. 10 Tenorów rozpoczyna właśnie nową trasę koncertową pod wiele mówiącym tytułem „Dla Ciebie Mamo”. Od początku maja (ruszając już 4 maja) aż do końca czerwca artyści odwiedzą 52 miasta w całej Polsce, dedykując swoje występy wszystkim mamom i nie tylko. Będzie to wyjątkowe muzyczne show pełne znanych i kochanych utworów – oczywiście z towarzyszeniem orkiestry na żywo, która dodaje każdym dźwiękom rozmachu.
Czy podczas tych koncertów usłyszymy również „Hallelujah”? Mając w pamięci dotychczasowe występy 10 Tenorów, można śmiało liczyć na to, że ta pieśń prawdopodobnie zabrzmi i porwie publiczność do wspólnego śpiewu. Jeśli więc pragniesz przeżyć „Hallelujah” w niezwykłej, koncertowej odsłonie – od szeptu po potęgę dziesięciu operowych głosów – nie przegap tej okazji.
Pozwól sobie na chwilę wzruszenia i radości – na żywo, we wspólnym „Hallelujah” wyśpiewanym z innymi.
„10 Tenorów: Dla Ciebie Mamo” to niezwykłe muzyczne wydarzenie, podczas którego klasyczne arie i wielkie przeboje łączą się w jeden wzruszający koncert. Emocje, których nie da się opisać – trzeba je usłyszeć, poczuć, przeżyć.
Zasubskrybuj KULUARY i dołącz do naszego klubu czytelnika. Otwórz drzwi do świata muzyki, kulis sceny i opowieści, które grają w sercu jeszcze długo po ostatnim dźwięku.
Bądź na bieżąco z historiami, które poruszają duszę – śledź nas w mediach społecznościowych:
📲 Instagram: @agencja_brussa
📲 Facebook: @agencjabrussa
Zarezerwuj bilety i bądź z nami – na żywo, w sali pełnej muzyki, wspomnień i wspaniałych muzycznych historii.
Comments